Z założenia miała to być lekka i przyjemna wycieczka. Taka w sam raz przed zdobywaniem Kiczor i Stożka.

Niestety było dokładnie odwrotnie i po powrocie z Równicy miałam naprawdę dość. To jedyna wycieczka, która po prostu solidnie mnie zmęczyła (tak całościowo, bo zejście z Czantorii zabiło każdy mój mięsień w nogach, ale ogólnie nie byłam padnięta).

Jak do tego doszło i dlaczego następnym razem to ja będę  prowadzić, gdy wybierzemy stary, teoretycznie nieobowiązujący szlak, możecie przeczytać niżej.

Wycieczkę zaczynamy na Bulwarze Słonecznym, który później przechodzi w ulicę Żwirową. Jest to szeroka, utwardzona ścieżka, która cały czas biegnie wzdłuż Wisły. To bardzo dobre miejsce, aby pojeździć trochę na rowerze, szczególnie z dziećmi, które byłoby ciężko zabrać w bardziej zróżnicowany teren.

Kto nie chciałby się przejechać tędy rowerem? 😉

Ścieżką dochodzimy aż do stacji kolejowej Wisła Obłaziec. Tutaj jest krótki odcinek, gdzie idziemy przy głównej drodze, ale już za jakieś 200 metrów droga delikatnie skręca w lewo, a my schodzimy w prawo w boczną uliczkę.

A tutaj od razu wita nas jedna z głównych atrakcji.

Przedstawiam Wam wiszący mostek!

Prawda, że pięknie? Szkoda, że takie mostki tylko w górach…

Z tego co się orientuję, to mało który turysta wie, że coś takiego istnieje. A warto się po nim przejść, bo jest to bardzo rzadko spotykana konstrukcja w Polsce. Okazja może się szybko nie  powtórzyć 😉

Widok w prawo

Widok w lewo

A przy odrobinie szczęścia możecie też poćwiczyć łapanie ostrości w aparacie, podczas gdy dwie inne osoby robią wszystko żebyś odczuł, że nie jest to zwykły most 😉

Most ma też swoje ograniczenia. Między innymi nie można jeździć po nim rowerem.

Dalsza droga biegnie mniej uczęszczanymi uliczkami Ustronia. Gdzieś tam po lewej stronie majaczy kamieniołom, w którym wydobywany jest piaskowiec. Po 10 minutach docieramy do czerwonego szlaku. Stąd zaczynamy naszą wspinaczkę na Równicę.

Jeśli kiedykolwiek byliście nad Morskim Okiem, to droga na Równicę jest dość podobna. Można cały czas iść po asfaltowej drodze, albo w kilku miejscach skrócić i pójść szlakiem. My wybraliśmy oczywiście drugą opcję. Krócej, szybciej i przede wszystkim – ciekawiej!

Pierwszy skrót jest krótki

Pierwszy skrót jest bardzo krótki, ale jednak stanowi pewne urozmaicenie. Nie wiem, czy też tak macie, ale ja idąc asfaltową drogą, tracę poczucie, że jestem w górach. To już wolę iść zabłoconą, zarośniętą ścieżką. Drugi skrót jest dużo dłuższy. Nie ma tu spektakularnych widoków albo innych atrakcji. Taka zwykła, górska ścieżka. Co też ma swój urok 😉

Ścieżki są naprawdę piękne!

Tu muszę jeszcze wspomnieć o dwóch kolarzach, którzy zamiast trzymać się asfaltu, próbowali wjechać na górę właśnie tymi skrótami. Szło im tak sobie i ostatecznie okazało się, że my idąc pieszo, byliśmy przy schronisku pierwsi. To był pierwszy raz, kiedy naszły mnie wątpliwości, czy nasza wycieczka rowerowa na Trzy Kopce zaplanowana na kilka dni później, ma szansę powodzenia. Jeśli chcecie przeczytać jak nam poszło, zapraszam do zapoznania się z relacją tu.

A tu mamy wybór: drogą, czy skrótem?

A wracając na Równicę, w końcu dochodzimy do miejsca, gdzie dalszy ruch samochodów jest niedozwolony. Chyba, że uiści się odpowiednią opłatę. O dziwo, korzysta z tej opcji całkiem sporo osób, bo tworzy się kilkunastu samochodowa kolejka. Za moment stajemy na zakręcie, z którego mamy piękny widok na masyw Czantorii, a w drugą stronę na Równicę.

Potężny masyw Czantorii
Można też usiąść i coś zjeść

Kilka zdjęć i ruszamy dalej. Po lewej mijamy schronisko, ale nie wchodzimy do środka, bo przerwę chcemy zrobić już na szczycie. Warto co jakiś czas trochę się rozejrzeć, bo lepszych widoków niż teraz już nie będzie.

Idąc na szczyt

Widoczność jest bardzo dobra

Jest przepięknie!

Szczyt. Sporo ludzi, ale jeszcze nie ma tragedii. Jestem trochę rozczarowana, bo liczyłam na piękną panoramę, a jedyne co dostaję to widok w kierunku północno-wschodnim. Piękny, ale trochę ograniczony przez drzewa.

Widoki tylko pomiędzy drzewami

Tutaj robimy dłuższy postój na drugie śniadanie. Jestem zauroczona tym miejscem. Piękny widok,  słońce i mnóstwo zieleni. Mam ochotę siedzieć tam aż do wieczora. Jedyne co trochę przeszkadza to ilość ludzi.

A tu nawet mój pieniek się załapał! 🙂

Ze szczytu idziemy dalej szeroką drogą i za dosłownie 3 minuty łączymy się z niebieskim i zielonym szlakiem.

Idzie się bardzo wygodnie

Niebawem zielony odchodzi do Brennej, a my dalej idziemy wygodną, niebiesko znakowaną drogą. To idealne miejsce na jazdę rowerem, co potwierdzają raz po raz mijający nas kolarze.

Nic nie wskazuje, że za chwilę będzie ostro w górę

Wkrótce dochodzimy do podnóża Beskidka i dalej Orłowej. Szlak zaczyna mocno iść w górę, szczególnie na ostatnim odcinku. Naprawdę można się zmęczyć. Na górze czeka na nas ławeczka pod schroniskiem. Chwila odpoczynku, ostatni rzut oka na mapę i ruszamy dalej.

Ostatnie podejście pod Orłową

Skręcamy teraz na zielony szlak, prowadzący do Dobki. W zależności od tego, jaką posiadacie mapę, możecie go mieć zaznaczonego lub nie. Jest to szlak stary, oficjalnie już nie funkcjonujący, który znaleźć można jedynie na starszych mapach. Swoją drogą nie wiem dlaczego akurat ten szlak został zaniedbany, bo jest bardzo dobrym łącznikiem i najkrótszą drogą do “cywilizacji”.

Droga jest jak najbardziej widoczna

Szybko okazuje się, że większość oznaczeń jest nadal mniej lub bardziej widoczna. Jedyne co przeszkadza to dość dziwne rozmieszczenie znaków, bo tam gdzie nie trzeba, gdzie droga jest prosta, tam można je bez problemu znaleźć. Natomiast na zakręcie, czy skrzyżowaniu oznaczeń najczęściej nie ma żadnych.

To jeden z powodów, dla których kocham Beskid Śląski 😉

Mimo to idzie się dobrze, trzeba po prostu cały czas kierować się prosto. Droga cały czas jest szeroka, więc nie ma mowy o zgubieniu ścieżki. Po jakiś 20 minutach (z przerwą na zrywanie jeżyn ;)) dochodzimy do kawałka drogi wyłożonego płytami. Zaraz potem docieramy do kilku domów.

Dochodzimy do płyt

I tu zaczyna się zabawa.

Tata upiera się, że powinniśmy odbić w lewo. Z mapy w sumie nie do końca wiadomo jak szlak idzie dalej, a w terenie zero jakiegokolwiek oznaczenia. Do wyboru mamy trzy drogi. Jedna zaraz za zabudowaniami skręca w lewo, ostro pod górę. Dwie następne są jakieś 100 metrów dalej. Jedna idzie prosto, pod górę, a druga w prawo, w dół.

Ja jestem za drugą, tata za pierwszą. Ostatecznie idziemy pod górę, bo to faktycznie bardziej odpowiada temu, co jest na mapie. Jednak po jakiś 10 minutach solidnej wspinaczki rezygnujemy i wracamy z powrotem na skrzyżowanie. Sprawdzamy drugą drogę idącą w górę, ale tam też nie ma śladu zielonej farby. Zostaje nam tylko schodzić w dół. Co nie jest głupim pomysłem skoro mamy zejść w dolinę.

Po drodze oczywiście ani śladu zielonego szlaku. Wzdłuż drogi mamy potok, którego, uwaga, nie ma na mapie. Wąwozu, na oko głębokiego na jakieś 40 metrów, również brak.

Po jakiś 10-15 minutach dochodzimy do pierwszych zabudowań. Okazuje się, że jesteśmy w Dobce. Czytaj, wyszliśmy  mniej więcej tu, gdzie chcieliśmy.

I nagle z prawej strony dochodzi do nas zielony szlak. Powiem szczerze, nie mam zielonego pojęcia jak i którędy szedł. Ja tam na górze nie widziałam żadnej innej ścieżki. Po prostu urywał się i znikał.

Wiem, że nie jest to powalające zdjęcie, ale musiałam uchwycić znak widmo 😉

Tak więc szlakiem można iść tylko pod warunkiem, że stosuje się zasady: cały czas główną drogą i byle w dół. Opcjonalnie w górę. Choć jest szansa, że idąc w przeciwnym kierunku nie zgubilibyśmy znaków.

I warto pamiętać, że ten obszar na mapie nie do końca pokrywa się z rzeczywistością. Droga (asfaltowa!), którą szliśmy wzdłuż potoku też nie była oznaczona. Być może była to wina wieku mapy, bo miała chyba już z 6-7 lat. Ale to usprawiedliwia brak drogi. Strumień raczej płynie tam już od dłuższego czasu.

Kiedy wreszcie dochodzimy do głównej drogi biegnącej w kierunku Ustronia, jesteśmy nieźle padnięci. A przed nami jeszcze odcinek drogi łączący Dobkę z Wisłą.

Tam na tej górze dopiero co byliśmy. Teraz wchodzimy na niewiele niższą…

Niestety szybko okazuje się, że nie będzie to miły odcinek wycieczki. Cały czas trzeba uważać na jadące samochody, których jest całkiem sporo. Raz o mało nie jesteśmy świadkami stłuczki. Kierowcy często jadą za szybko, a my musimy kilka razy dosłownie uskakiwać na trawę w obawie przed rozjechaniem.

Dobrze, że chociaż jakieś widoki są, bo bym chyba uświerkła z nudów. Nie cierpię asfaltowych dróg!

A żeby nie było łatwiej, droga mocno pnie się w górę, więc idziemy (może lepszym określeniem byłoby wleczemy się ;)) naprawdę wolno. W końcu dochodzimy na samą górę. Od tego momentu jest już tylko w dół. Staram się nie wyobrażać sobie siebie jadącej tu na rowerze. W górę…

I miń się tu z samochodem. Albo z dwoma…

Ostatecznie wyszło na to, że nasza rekreacyjna wycieczka miała prawie 20 km, a suma podejść wyniosła ponad 800 metrów. Całkiem solidnie jak na lekką wycieczkę 😉

A tu mapa z zielonym szlakiem jakby ktoś nie miał.

Ogólnie wycieczka godna polecenia. Dla zmotoryzowanych dobrą opcją może być też  zostawienie samochodu gdzieś w Ustroniu Polanie. Będzie troszkę krócej i do tego ominiecie ostatni odcinek, czyli asfalt do Wisły. A uwierzcie, nie ma tam nic ciekawego, oprócz tak naprawdę bezsensownego podejścia i pędzących samochodów. A tym bardziej nie polecam spacerowania tam z dziećmi!

A jakie są Wasze wrażenia z Równicy? Lubicie takie skomercjalizowane szczyty? Czy wolicie ciszę i spokój przy zdobywaniu mniej popularnych celów?