O drodze do Omalo krążą różne opowieści. Niektóre mrożą krew w żyłach, a inni wręcz odwrotnie – wzruszają ramionami i mówią, że droga jak droga, nie ma co przesadzać. Jako, że nasz kaukaski trekking zaczyna się właśnie tu, to mamy okazję przekonać się, jak to w rzeczywistości wygląda droga do Omalo.
Kvemo Alvani – Omalo
Mówiąc o drodze do Omalo zazwyczaj ma się na myśli odcinek drogi łączący Kvemo Alvani i Omalo.
Na mapie to niecałe 80 km. Ale niech to Was nie zwiedzie, bo czas przejazdu tej drogi to 4-5 h. Przy bardzo złych warunkach atmosferycznych może być jeszcze dłuższy.
Droga przechodzi przez Przełęcz Abano położoną na wysokości 2826 m n.p.m., aby następnie obniżyć się do 1900 m n.p.m., gdzie znajduje się Omalo.
Punkt pierwszy. Znajdź jeepa i kierowcę.
Po krótkiej drzemce przy drodze, zbieramy obóz i ruszamy do głównego skrzyżowania w Kvemo Alvani. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie będzie problemu ze znalezieniem transportu – przy drodze stoi rządek Delic i innych samochodów terenowych. Kierowcy gdy tylko nas zauważają, zaczynają nas zagadywać. Wielkie plecaki zdradzają nasze zamiary i nie ma już ucieczki.
W końcu poddajemy się i dogadujemy z jednym kierowcą żeby mieć już święty spokój i moc w spokoju zjeść śniadanie. Gruziński chleb ze szprotkami – zapowiada się świetnie.
Całość przejazdu z Kvemo Alvani do Omalo dla naszej czwórki to 300 lari (ok. 400 zł).
Po posiłku pakujemy plecaki do bagażnika, rozsiadamy się wygodnie w środku i ruszamy. Ja oczywiście zajmuję miejsce tuż za kierowcą, bo chcę mieć dobre widoki. Jakoś przez myśl mi nie przechodzi, że to akurat ta strona, która będzie od strony przepaści. Hmm… Genialne posunięcie dla kogoś z lękiem wysokości.
Droga do Omalo – lightowy początek
Początek drogi jest zwykłym asfaltowym, a później szutrowym odcinkiem. Ot, trochę dziur, ale to akurat w Gruzji nic nadzwyczajnego. Nic nie zwiastuje tego, co niebawem zacznie się dziać.
Droga wspina się w górę powoli, szuter jest bardzo szeroki, bez problemu można się mijać ze zjeżdżającymi z góry terenówkami. Potok w dolinie zaczyna powoli się oddalać i po prawej robi się nam kilka-kilkanaście metrów przepaści.
Offroad czas zacząć!
W końcu docieramy do pierwszych serpentyn. Droga jest już szerokości jednego samochodu, nie ma mowy o ewentualnym minięciu się, trzeba szukać szerszych miejsc, które zdarzają się co jakiś czas. Grunt pod drogą jest sypki i widać, że ma tendencję do zjeżdżania w dół. Gdy wyobrażę sobie, że nasze koło jest jakieś pół metra od krawędzi i jeden zły ruch kierownicą może spowodować nasz lot kilkadziesiąt metrów w dół, jakoś tak zaczynam się stresować.
Patrzę w dół, na rwący potok i zastanawiam się, gdzie u licha jest jakaś barierka zabezpieczająca. U nas by coś takiego nie przeszło. A potem przypominam sobie, że jestem przecież w Gruzji…
Nie bez powodu droga do Omalo nazywana jest jedną z najniebezpieczniejszych dróg na świecie…
Pierwszy postój – wodospad
Kilka minut i kilka zakrętów za pierwszymi serpentynami jest bród, przez który trzeba przejechać, a powyżej niego całkiem ładny wodospad.
Warto się tutaj na chwilę zatrzymać, bo miejsce jest naprawdę ładne, a i można trochę ochłonąć po pierwszych wrażeniach, które zazwyczaj są najbardziej stresujące. Wiecie, potem człowiek już się przyzwyczaja i jest mu wszystko jedno 😉
Droga do Omalo z awarią
Nie odjeżdżamy daleko za wodospad, kiedy dojeżdżamy do innego samochodu, który wygląda jakby miał problem. Kierowca majstruje coś przy masce i nie wygląda na zadowolonego. Pasażerki natomiast stoją obok pojazdu i tym bardziej nie wyglądają na zadowolone. Zatrzymujemy się i nasz kierowca idzie sprawdzić, co się dzieje.
Nie ma go kilka minut i w końcu wraca. Mówi coś po rosyjsku i pokazuje, że zabierzemy jeszcze te trzy panie. Patrzymy po sobie zdezorientowani, bo mamy wolne tylko jedno miejsce. A Pań jest trzy i na dodatek mają kupę tobołów. Głównie całe torby serów.
Plecak Michała ląduje na dachu. A kierowca majdruje coś przy bagażniku i nagle wyjmuje mały, drewniany stołeczek. Wkłada go między moje i Maksa miejsce. Pasuje jakby był stąd 😉 Hmm… Kierowca przygotowany na wszystko.
Ostatecznie więc ściskamy się w trzy osoby na fotelu i stołeczku, a z tyłu panie ściskają się we trzy na dwuosobowej kanapie.
W takim zestawie ruszamy w dalszą drogę.
Wyjeżdżamy z lasu
Jeszcze kilkanaście zakrętów, tysiąc wybojów i wyjeżdżamy powyżej górnej granicy lasu. Mimo słabej pogody i padającej mżawki, widoki zapierają dech w piersiach. Doskonale widać naszą drogę, zarówno tę część, przez którą już przejechaliśmy, jak i tę, która jeszcze nas czeka. Droga wrzyna się głęboko w stok i wygląda niemal jak poziomy uskok skalny.
Minęła już godzina 10:00 i z naprzeciwka zaczyna powoli pojawiać się coraz więcej samochodów, które ruszyły z Omalo wcześnie rano. A minięcie się na tej drodze wcale nie jest rzeczą oczywistą. Trzeba znaleźć miejsce, gdzie zmieszczą się obok siebie dwa samochody i jeszcze pilnować żeby nie podjechać zbyt blisko krawędzi drogi. A potem BIP na “dziękuję” i BIP na “nie ma za co” i jedziemy dalej. Naprawdę, język klaksonów w Gruzji nie przestaje mnie na razie zaskakiwać 😂
Na szczęście nasz kierowca nie jest rajdowcą. Wszystkie ruchy kierownicą są przemyślane, stara się nie podjeżdżać bez potrzeby do krawędzi. Doskonale wie, gdzie może trochę przyspieszyć, a gdzie trzeba zwolnić i przetoczyć się z prędkością 2 km/h przez skały albo dziury. Także początkowe obawy znacznie się zmniejszają i naprawdę cieszę się tą wycieczką. Co nie znaczy, że czasem nie złapię mocniej pasów albo nie przymknę oczu 😉
Przełęcz Abano – 2826 m n.p.m.
I w końcu jest! Wjeżdżamy na Przełęcz Abano, na wysokość 2826 m n.p.m. Zajmuje nam to prawie 3 godziny, choć to niby tylko 50 km.
Wysiadamy na chwilę z samochodu, bo jesteśmy zesztywniali i wytrzęsieni. Z jękiem rozkoszy przeciągamy się i idziemy na małą przechadzkę.
Na przełęczy jest pusto. Oprócz nas są jeszcze tylko dwa samochody.
Chmury obniżają się i widać już jak deszcz zbliża się od południa i zakrywa kolejne grzbiety górskie. Jest naprawdę zimno, kilka stopni, i do tego jeszcze zaczyna wiać. Wzdrygam się. A straszyli, że będzie 30 stopni…
Rozglądam się dookoła. Mimo podłej pogody, widoki zapierają dech w piersiach. Drugi raz w życiu jestem tak wysoko. Gdy szłam pod Schrankogelem, też padało i też było zimno. Chyba już takie moje szczęście…
Idziemy jeszcze zajrzeć do kapliczki i ostatnim punktem na liście jest toaleta. Hmmm… No z tym jest trochę problem, bo wieje straszliwie i zaczyna padać, a tu ani krzaczków, ani większych skał w promieniu przynajmniej 200 metrów. Ehh, w końcu znajdujemy jakąś fałdę terenu i ustawiamy się w kolejce. Jest już nam wszystko jedno.
A potem biegusiem do samochodu, bo zaczynamy być mokrzy i zmarznięci.
Droga do Omalo w dół
Droga w dół wygląda w zasadzie tak samo jak w górę: wąsko, nierówno i sypko. Teraz dochodzi jeszcze deszcz, który sprawia, że robi się ślisko.
Zaczyna mnie strasznie mulić i ciężko mi trzymać oczy otwarte. Ostatnia nieprzespana noc daje się mocno we znaki. Zaczyna mnie też boleć głowa. Nie wiem, czy od wysokości, zmiany ciśnień, czy od zmęczenia i niewyspania, a może jeszcze z czego innego. Powodów jest do wyboru, do koloru 😉
Zresztą widzę, że nie tylko ja zaczynam odpływać, połowa samochodu już śpi. Chyba adrenalina trochę nam opadła.
W końcu zaczynają się pojawiać pierwsze miejscowości po tej stronie przełęczy. Na początku to maleńkie wioski po kilka-kilkanaście domów. Przy każdej kolejnej zastanawiam się, czy to już Omalo. W końcu już nie wytrzymuję i wyciągam mapy.cz. Teraz już mogę śledzić, gdzie dokładnie jesteśmy i jak nazywają się kolejne mijane przysiółki.
I w końcu nasz kierowca wskazuje na kolejną wyłaniającą się zza gór miejscowość i mówi: Omalo. Tym razem jest więcej domów. Widać zarówno dolne, jak i górne Omalo.
Góry są wszędzie, gdzie nie spojrzę. Jestem w zupełnie innym świecie.
Czuję jak serce zaczyna mi szybciej bić.
A więc jesteśmy.
Omalo.
To tu zaczyna się nasz trekking aż do stóp Kazbeku.