To jedyny post, który chcę mieć na tym blogu z Biegowego Kroku. Mam do niego ogromny sentyment i w pewny sposób wpłynął na moje życie. A konkretnie na spędzenie wolnego czasu. Jeżeli jeszcze go nie czytaliście, zapraszam do lektury. 

Dzisiaj obiecany już dawno temu post o pierwszym wyjeździe w góry na rowerze. Wyszedł dość długi (delikatnie mówiąc ;)), ale w sam raz do przeczytania do poduszki 😉 Jeśli więc jesteście ciekawi, jak wyglądało moje pierwsze zderzenie z kolarstwem górskim, zapraszam do czytania!

Czwartek był naszym ostatnim dniem pobytu w Wiśle. Mieliśmy wyjechać o 15, ale do tej godziny mieliśmy jeszcze sporo czasu. Kto wpadł na pomysł wypożyczenia roweru? Oczywiście, że ja! Zawsze chciałam zobaczyć jak to jest. Tym bardziej, że planowałam zakup swojego pierwszego roweru mtb i chciałam poczuć, czy w wersji hard (czyli górskiej, a nie pagórkowej ;)) też będzie mi się podobać.

Tak więc punkt 9:00 zameldowaliśmy się w wypożyczalni. Już poprzedniego dnia upatrzyłam swojego faworyta, więc innych rowerów nawet nie sprawdzałam. Do momentu aż na niego nie wsiadłam, wszystko było dobrze… A potem okazało się, że odległość między kierownicą, a siodełkiem jest za duża i żeby złapać kierownicę musiałam się niemal położyć…

Tak więc oddałam mojego faworyta bratu, a sobie znalazłam krótszy model. Ot, taki urok bycia kobietą. A wcale nie jestem niska!

Po sprawdzeniu rowerów, bierzemy kaski i ruszamy w drogę. Podjazd zaczynamy ulicą łączącą Wisłę i Dobkę. Jedzie się cholernie ciężko, mimo, że niby asfalt, więc nie powinno być tak źle. Szybko kończy mi się zapas biegów i tak naprawdę aż do momentu zjazdu do Wisły używam tylko najmniejszej zębatki z przodu.

Niestety podjeżdżanie okazuje się jakieś dziesięć razy trudniejsze niż zakładałam. I żeby nie było, nie myślałam, że to będzie bułka z masłem! Wiedziałam, że będzie ciężko, że prawdopodobnie parę razy będzie trzeba pchać rower w górę. Ale ostatecznie ponad pół ulicy po prostu idziemy. Jestem wykończona, zła (a właściwie wściekła) i klnę pod nosem. A wiecie, co jest najgorsze? Że nawet nie miałam na kogo zwalić 😉 Cały ten wypad to od początku do końca mój pomysł.

Więc mimo potwornego zmęczenia pcham ten cholerny rower do góry. Wiem, że jeśli teraz powiem, że chcę wracać na dół, to mój brat i tata chyba mnie utłuką. Lekko pocieszające jest, że oni też są mocno zmęczeni.

W końcu docieramy do ulicy Kamiennej. Wreszcie robi się płasko. No, może nie płasko, ale jesteśmy w stanie bez problemu jechać. Asfalt zamienia się w szuter.

Kiedy w końcu wyjeżdżamy z lasu, uśmiecham się szeroko, bo widoki uświadamiają mi jak wysoko już jesteśmy! Na każdym dłuższym podjeździe wypluwam płuca i ostatecznie prawie zawsze ostatni odcinek muszę pokonywać na pieszo. Ale za to krótkie, ostre podjazdy wychodzą mi śpiewająco. Ale nic dziwnego, do takich jestem przyzwyczajona i po takich jeżdżę w domu.

W międzyczasie wkładam butelkę wody w trzymak na kierownicy, bo mam dość ściągania za każdym razem plecaka. Wkrótce docieramy do miejsca, od którego obecna trasa zaczyna się pokrywać z wcześniejszą wycieczką pieszą. Rozpędzam się na zjeździe, bo wiem, że za chwilę będzie górka. Jestem już prawie na dole.

JEP!

Coś spadło.

Hamowania mało nie przypłacam glebą, bo obcy rower, luźna nawierzchnia i męska rama, na której nie możesz przerzucić nogi przodem nie jest dobrym połączeniem. Zgadnijcie co spadło?

Tak, woda.

Ale: Nie, na pewno będzie się trzymać!

Jak pewnie się domyślacie, większość podjazdu pokonuję pieszo, bo mam za małą prędkość żeby wtoczyć się choć do połowy górki.

Na szczycie Trzech Kopców

Od tej pory aż do Telesforówki nie zsiadamy z rowerów. Chociaż czasami, gdyby podjazd był o 3 metry dłuższy to chyba już bym nie wjechała 😉

Kiedy wreszcie docieramy pod schronisko, mam ochotę położyć się na ławce i nie wstawać. Tym razem nie mamy problemu z podziwianiem widoków, więc widzimy cały grzbiet od Baraniej Góry aż do Skrzycznego. Przerwa nie trwa długo, ale teraz powinno już być lżej.

Po przerwie. Przed przerwą wyglądałam gorzej…

Dalsza droga prowadzi cały czas grzbietemTrasa jest bardzo urozmaicona. Chwilę płasko, potem pod górę i zaraz zjazd. Nie idzie się nudzić.

Jedzie się bardzo dobrze i już wiem, że kolarstwo górskie to jest coś dla mnie. Ta szybkość i adrenalina wylewająca się uszami. I do tego góry z pięknymi widokami! Czuję się szczęśliwa i cholernie wolna. Po prostu czuję, że mogę wszystko!

W końcu skręcamy na zielony szlak. Tutaj znowu schodzimy z roweru, bo jest zbyt stromo i nierówno. Po prawej mijamy wierzchołek Czupla.

A potem zaczynamy zjeżdżać. Z początku wszystko jest w porządku, ale później droga robi się coraz bardziej nierówna i spore kamienie uniemożliwiają w zasadzie jazdę. Gdzie się da, powoli staczamy się w dół na dwóch hamulcach i tyłkiem za siodełkiem pomagającym utrzymać równowagę. Ale są też momenty, kiedy po prostu nie ma jak jechać. Wielkie, nierówne kamloty skutecznie to uniemożliwiają.

Gdzieś w połowie drogi, akurat w jednym z niewielu momentów, kiedy można się było delikatnie rozpędzić, znowu słyszę głośne JEP…

Tym razem odpada trzymak na wodę…

Zaczynam się bać, co będzie następne…

W między czasie okazuje się, że zgubiliśmy szlak, więc po prostu wybieramy drogę najszerszą i wyglądającą na najrówniejszą. Niestety i tak momentami jest nieprzejezdna. W końcu zjeżdżamy na asfalt i wreszcie można puścić hamulce. Miło wreszcie wykorzystać ostatnią prostą zjazdu 😉

Wbijamy się na główną drogę na wysokości skoczni.

Gdzie nas wywiało?!

Po krótkiej naradzie postanawiamy jeszcze pojechać nad Jezioro Czerniańskie. 

Po drodze mijamy jeszcze wodospad.

Niespodzianka, która stanęła nam na drodze.


Gdzieś w połowie drogi zaczynam poważnie rozważać kapitulację. Szerokie pobocze aż zachęca żeby stanąć i poczekać aż oni wrócą. Ale zaraz potem odzywa się moje ego.

Wjechałaś na wysokość 853 metrów, a nie dojedziesz nad jakieś głupie jezioro?

Ale tam jest pod górę…

I co z tego? Pod Trzy Kopce było trzy razy stromiej.

Prowadząc taką oto rozmowę z własnym ego, nawet się nie spostrzegłam, że prawie dotarłam do celu. A przecież nie zatrzymam się 100 metrów przed!

I tak właśnie stanęłam na zaporze na Jeziorze Czerniańskim. Dla ciekawskich tutaj właśnie łączy się Biała i Czarna Wisełka, aby po wypłynięciu ze zbiornika być już nazywana dumnie Wisłą. Jeszcze kilka zdjęć i zaczynamy wracać.

Jezioro Czerniańskie

Widok na drugą stronę zapory

Nie będę się rozpisywać, bo jak się jeździ po asfalcie, każdy chyba wie.

Powiem tylko tyle, że odcinek od jeziora do skrzyżowania z drogą do centrum Wisły pokonujemy dosłownie w 4 minuty. Nigdy wcześniej nie jechałam tak szybko! Nie mieliśmy licznika, ale z całą pewnością przekroczyliśmy 50 km/h. To było coś niesamowitego i dziękuję swojej dumie, która nie pozwoliła mi się zatrzymać w połowie dojazdu i umrzeć. Gdybym nie dotarła do jeziora, nie mogłabym się tak rozpędzić 😉

Reszta drogi przebiega już błyskawicznie i po prawie dokładnie 3 godzinach meldujemy się w wypożyczalni z powrotem.

Uff, mam nadzieję, że udało Wam się dobrnąć do końca.

A tu bonus dla wytrwałych. Ja na sekundę przed jedyną glebą 😉 Ale jak już się wywalić to z przytupem. Na przykład do rzeki 😉

Jakie są refleksje?

Przede wszystkim radzę się trzy razy zastanowić, czy jesteście gotowi fizycznie na taki wysiłek (psychicznie w sumie też ;)), bo szkoda by było się zrazić w połowie. Nasza opcja jest dla osób bardzo zmotywowanych żeby spróbować kolarstwa górskiego. Wiecie, jak ktoś nie ma w nogach, nadrabia sercem. Pamiętajcie, że trzeba mieć bardzo dobrą kondycję i obycie z rowerem.

To nie jest tak, że wsiada się na rower trzeci raz w roku i sru w góry. To tak nie działa. Mój tata i brat jeżdżą po szosie ponad 100 km, ja śmigam po lesie, wybierając jak najbardziej ekstremalne ścieżki. Więc coś tam wspólnego z rowerem mamy. A nawet  to nie przygotuje Cię na jeżdżenie po górach. Nie da się podjechać 400 metrów w górę, kiedy Twoja największa górka w okolicy ma 15 metrów wysokości względnej.

Więc dla tych nawiedzonych (to ja!) i lepiej przygotowanych coś takiego ma sens. A dla tych, którzy nie są gotowi na taki wysiłek proponuję nie pchać się od razu na grzbiety i szczyty albo zacząć od niższych górek. Świetnym wyborem może być Roztocze.

Po prostu zachowajcie rozsądek!

P.S. A co do mnie, właśnie stałam się szczęśliwą posiadaczką pierwszego roweru górskiego z prawdziwego zdarzenia 😉 Więc uważajcie, kolarstwo wciąga!


Jeździliście kiedyś rowerem po górach? Jeśli tak, to jakie macie wrażenia?