Noc była straszna. Kiedy budzę się rano, przez chwilę zastanawiam się, czy to wszystko mi się nie przyśniło. Te pioruny trzaskające wokół nas i ogłuszające grzmoty. Jeśli nie czytaliście pierwszej części, zachęcam do nadrobienia. A potem słyszę jednostajne uderzenia deszczu w tropik i uświadamiam sobie, że to nie był sen. Wzdycham cicho, gdy pomyślę, że musimy się stąd ruszyć. Co zrobić, jakoś do tego Girevi trzeba się dostać…

Sprawdzam telefon. Nic, nadal brak zasięgu.

No to jak nie radar opadowy, to trzeba chociaż głowę wystawić i zobaczyć jak to wygląda na zewnątrz. Otwieram powoli tropik i wzdrygam się, gdy omiata mnie lodowate powietrze. Sięgam po termometr przypięty do plecaka. 8 stopni. A jeszcze wczoraj było 30!

Patrzę na chmury przewalające się nad nami i całym grzbietem. No ładnej pogody to dzisiaj nie będzie.

– Asiaaaa – słyszę nagle z sąsiedniego namiotu.

– Co tam?

– Długo to tak będzie padać? Wstajemy, czy czekamy?

A żebym to ja wiedziała.

– Nie wiem, czy przestanie, ale powinno przynajmniej mniej lać – mówię, patrząc na ciemne chmury, które przesuwają się dokładnie nad nami. – Zróbmy śniadanie w namiotach, zjedzmy i trzeba będzie się stąd ruszyć, niezależnie od pogody – proponuję w końcu.

Mt. Sakkheva biwak
Mokry poranek po koszmarnej nocy.

Wysokościowe anomalie.

I tak właśnie robimy. Monika z Michałem gotują owsiankę, a my z Maksem ogarniamy nasz namiot. Idzie nam to zdecydowanie powoli i ociężale, ale po takiej nocy nikogo to nie dziwi. Zresztą nawet z krzaczkami jest tutaj problem, bo jest płasko i do najbliższych ustronnych miejsc jest kilkaset metrów.

Czuję, że mój organizm nadal wariuje od wysokości. Serce bije mi zdecydowanie szybciej niż zwykle, a przy każdym, nawet niewielkim wysiłku robi się na moment ciemno przed oczami. Nie wiem, w jakim stopniu ma na to wpływ dodatkowe osłabienie przez okres, ale pozostali znoszą to zdecydowanie lepiej.

W końcu dopakowujemy wszystko i ruszamy przed siebie, w stronę Girevi.

Pitsilamta

Idziemy cały czas przed siebie w kierunku Pitsilamty, którą doskonale widać było z naszego obozu. Idziemy powolutku, nasze organizmy protestują. Co chwilę któreś z nas zatrzymuje się by złapać oddech. W końcu jednak dochodzimy na szczyt. A widoki, które się przed nami otwierają, dosłownie wbijają nas w ziemię…

Wreszcie odsłania nam się widok na całą dolinę. Widać między innymi Dartlo i Dano, przy którym pierwotnie mieliśmy spać. Chmury są nisko i przesuwają się powoli przy dnie doliny. Widok jest magiczny, jeden z najpiękniejszych jakie w życiu widziałam.

Mt. Pitsilamta
Pitsilamta

Na szczycie spędzamy dobre półgodziny. W końcu jednak zbieramy się, bo chmury z drugiej strony zakrywają nasz grzbiet i pozbawiają jakichkolwiek widoków. Jakby na złość, nawet nie pięć minut po tym jak założyliśmy plecaki, zaczyna padać. Znowu przerwa, zakładanie kurtek, potem plecaków. Tylko po to żeby za 15 minut znów przestało.

Tym razem jednak nie ściągamy już kurtek, bo inaczej w tym tempie nigdy nie dojdziemy do Girevi.

Widok na grzbiet w stronę Makrateli i dalej Girevi
Widok na grzbiet w stronę Makrateli.

Trzeba przyznać, że dzisiaj trasa jest zdecydowanie przyjemniejsza niż wczoraj. Nie ma żadnych stromych podejść, sporo idziemy po płaskim. Chmury cały czas przewalają się nad nami, raz odsłaniając widok na jedną stronę, raz na drugą.

Makratela
Makratela przed nami

Upewniam się także, że miejsce, w którym spaliśmy było najlepszym wyborem, jaki mieliśmy na tym grzbiecie. Tu po prostu nie ma głębszych przełęczy, jest dość płasko. W żadnym innym miejscu nie bylibyśmy bezpieczniejsi podczas nocnych burzy.

Grzbiet Makratela, Pitsilamta, Mt. Sakkhevi
Widok do tyłu. Widać Pitsilamtę, dalej długie wypłaszczenie, na którym spaliśmy i Sakkhevi.

W końcu dochodzimy do zboczy Makrateli (3092 m n.p.m.). Tym razem szlak nie prowadzi nas grzbietem, tylko trawersuje szczyt od południowej strony. Stąd bezpośrednio ścieżka wyprowadza nas już na Przełęcz Nakle-Kholi (2903 m n.p.m.), z której można zejść do wioski Verhovani albo, tak jak my, do Parsmy i dalej do Girevi.

Przełęcz Nakle-Kholi
Widok na Przełęcz Nakle-Kholi

Lunch na Przełęczy Nakle-Kholi

Na Przełęczy robimy sobie dłuższą przerwę lunchową, bo wychodzi na to, że mamy jeszcze wystarczającą ilość wody. Wieje straszliwie, dlatego chowamy się na wąskiej półce tuż pod przełęczą. Trzeba jednak uważać, bo miejsca nie ma za dużo, a mamy jeszcze przecież duże plecaki.

Lunch dzisiaj mamy na ciepło: zupka chińska o smaku pomidorowej z dodatkiem kabanosów. A do przygryzana resztka gruzińskiego chlebka, jeszcze z Omalo. Siedzimy i zachwycamy się widokiem na dolinę i wędrującymi przez nią chmurami. Jak to dobrze, że jak się człowiek naje, to od razu ma lepsze morale.

Przełęcz Nakle-Kholi lunch
Lunch na Przełęczy Nakle-Kholi.

Zejście do Parsmy

Zejście do Parsmy jest strome, szczególnie jego pierwsza część. Na mapie wygląda to dość makabrycznie, patrząc z góry, z przełęczy, jest trochę lepiej, ale nadal średnio przyjemnie. Zakos za zakosem, stromo i wąsko. I pewnie ślisko, bo przecież dopiero co skończyło padać.

Zejście z Przełęczy Nakle-Kholi do Parsmy.
Zejście z Przełęczy Nakle-Kholi do Parsmy.

Na szczęście szybko się okazuje, że osoba, która wytyczała ten szlak, zrobiła naprawdę kawał dobrej roboty. W takim terenie nie można byłoby poprowadzić tego szlaku lepiej i bardziej komfortowo dla turystów. W rzeczywistości wcale nie jest ślisko, a i nachylenie jest znośne, na tyle, że kolana zaczynają nas boleć dopiero pod sam koniec schodzenia.

Gdzieś w połowie zejścia dochodzimy do ogromnych połaci jagód, które aż krzyczą żeby się zatrzymać. Tym bardziej, że zapisy parku narodowego wcale tego nie zabraniają, o ile zostawi się część owoców dla zwierząt.

Kolejna burza

Po kilku minutach szału jagodowego, kątem oka dostrzegam ciemne chmury zbliżające się od zachodu. Mam wrażenie, że dosłownie gnają w naszym kierunku. Pokazuję je reszcie i mówię, że mają 5 minut zanim zacznie lać. Ubieramy więc czym prędzej kurtki i sprawnie schodzimy, bo czym niżej, tym bezpieczniej, a zaczyna być słychać grzmoty.

Już za moment robi się szaro i czujemy na sobie zimne krople deszczu.

W drodze do Girevi
Nadchodzące strugi deszczu. W oddali majaczy Parsma.

Wzdrygamy się raz za razem, gdy pioruny uderzają w grań kilkaset metrów nad nami. Wspomnienia z ostatniej nocy ożywają. Gdy pomyślę, że jeszcze godzinę temu byliśmy na Przełęczy Nakle-Kholi, przeszywa mnie dreszcz. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem ta burza pojawiła się tak szybko. Mieliśmy niecałe 10 minut od momentu zobaczenia chmur do pierwszych kropel deszczu i wyładowań. Po raz kolejny dociera do mnie, jak bardzo ostrożni musimy być na Kaukazie.

Deszcz trwa może pół godziny, a potem pogoda zaczyna się poprawiać. Po raz pierwszy dzisiaj odsłaniają się wyższe szczyty. Są pokryte świeżym śniegiem, którego jeszcze wczoraj popołudniu nie było.

Odsłaniają się ośnieżone czterotysięczniki.

Kiedy w końcu dochodzimy do granicy pierwszych krzewów i niskich drzew, wychodzi słońce. Przyglądamy się kilku wieżom, które stoją dumnie na skalnym grzebieniu w zakręcie doliny. Próbujemy je policzyć. Raz, dwa, trzy… Dochodzimy do pięciu, ale kamień, z którego są zbudowane, tak dobrze wtapia się w otoczenie, że nie jesteśmy pewni, czy nie ma ich tam więcej. Pełniły one kiedyś podobne funkcje jak Twierdza Keselo położona w Górnym Omalo. Były miejscem obrony w razie najazdu obcych plemion, ale także bezpiecznym schronieniem dla mieszkańców w momentach zagrożeniach.

Droga Omalo-Girevi
Grzęda skalna z wieżami obserwacyjno-obronnymi. A w dole widać już drogę Omalo-Girevi.

Spacer doliną w stronę Girevi

W końcu jesteśmy w dolinie. Robimy sobie dłuższą przerwę nad potokiem, aby dać odpocząć nogom. Mam wrażenie, że każdy mój mięsień czuje to zejście. Bolą nas też kolana, ale mam nadzieję, że to tylko przejściowe. W końcu obciążenie było duże.

Nabieramy wody ze strumienia i powoli zbieramy się do dalszej drogi. Patrzymy niepewnie na osty, przez które będziemy szli i postanawiamy jednak nie zdejmować długich spodni. Okazuje się to słuszną decyzją, bo za chwilę wchodzimy w zacienioną część doliny i robi się ponownie chłodno.

Główny szlak prowadzący do Girevi idzie szutrową drogą po drugiej stronie strumienia. Nie ma tu mostku, więc idziemy równolegle do drogi, w kierunku Parsmy, gdzie powinna być jakaś przeprawa przez rzekę. Na szczęście mamy ładnie wydeptaną ścieżkę i nawet pojawia się jakieś oznaczenie szlaku.

Tutaj więc nie sugerujcie się przebiegiem szlaku na mapy.cz i idźcie, tak jak pokazuje mapa Compassu, w lewo, na zachód.

Przed nami Parsma, a po drugiej stronie rzeki droga Omalo-Girevi.
Przed nami Parsma, a po drugiej stronie rzeki droga Omalo-Girevi.

Po drodze mamy jeszcze nieprzyjemne spotkanie z psami pasterskimi, które pilnują pobliskiego stada owiec. Podbiegają naprawdę blisko, na odległość naszych kijków trekkingowych. Niestety, jak na złość, nie ma tu żadnego pasterza, który mógłby je odwołać. Powoli idziemy dalej, w zwartej grupie i z wystawionymi do przodu kijkami. W końcu psy odpuszczają, ale adrenalina trzyma nas jeszcze długo.

Nigdy do tej pory nie spotkałam tak agresywnych psów pasterskich, które podleciały tak blisko i były tak uparte. A trochę już się po Rumunii włóczyłam…

W końcu dochodzimy do zaskakująco ładnego i nowego mostku. Napatrzcie się na niego, bo więcej na szlaku już takich nie zobaczycie. Będziecie dziękować jeśli w ogóle jakiś mostek będzie 😉

Jeszcze kilkanaście kroków i wchodzimy do Parsmy.

Monika i Michał postanawiają zjeść coś w barze, a my z Maksem idziemy powoli już w stronę Girevi.

Most Parsma
Most do Parsmy.

Girevi

W Girevi meldujemy się przed 19:00. Prawie 10 godzin na szlaku, choć fakt, że było sporo dłuższych przerw.

Namiot rozbijamy na wypłaszczeniu poniżej Girevi. Tym razem nie jesteśmy sami, bo oprócz nas są jeszcze 3 namioty. Z uwagi na późną godzinę odpuszczamy sobie już dzisiaj zdobywanie papierów u pograniczniczków i zajmujemy się rozbijaniem obozu.

Szybka kolacja i z ogromną radością wreszcie kładziemy się spać. Tym razem noc jest spokojna.

Mapa trasy do Girevi: