Z racji na nasze wakacyjne plany, namawiamy naszych przyjaciół ze Studenckiego Klubu Górskiego na majówkowy wypad w Tatry. Wszyscy jesteśmy po zimowych kursach turystyki wysokogórskiej, ale jedyny Maks ma trochę więcej doświadczenia. Dlatego plany nie są bardzo ambitne. Nawet Grześ zimą może być wymagającą wycieczką. Myślimy więc o Rakoniu, może jakieś Czerwone Wiechy albo Giewont.
Na Podhale dojeżdżamy w piątek bardzo późnym wieczorem. Rozbijamy namioty we wcześniej upatrzonym miejscu i idziemy spać, bo do budzika już niedaleko.
Paradoksalnie, ze snu wyrywa nas nie budzik, a świergot ptaków. Jest ich tak dużo i są tak głośne, że nie ma już szansy na sen. Patrzę na zegarek. 5:10.
Śniadanie jest na bogato. Jemy jajecznicę z boczkiem wraz z pysznym, świeżym chlebem. Kto powiedział, że nie można pod namiotem dobrze zjeść? 😉
Pogoda zapowiada się na dziś dobra, choć możliwe są przelotne opady deszczu. Jest naprawdę ciepło, a słońce zdaje się nas poganiać: Idźcie już wreszcie w te góry!
Zanim dojeżdżamy pod Dolinę Chochołowską jest już prawie 9 rano. Mamy niezły ubaw, podczas szukania parkingów, bo osób naganiających jest tyle, że tworzą swoisty szpaler. Stoją jeden za drugim. Każdy w pomarańczowej kamizelce, każdy krzyczący: zapraszamy tutaj! Są bardzo wytrwali i walczą do ostatnich metrów, dopóki ich nie miniemy. Wszystkie parkingi kosztują 10 zł za cały dzień, jedynie ostatni parking przed wejściem jest droższy i kosztuje 15 zł.
Plecak na plecy, bilet wstępu (7 zł normalny) i już jesteśmy na szlaku.
Turystów jest naprawdę sporo, ale w sumie to trochę się tego spodziewaliśmy. W końcu krokusy już od kilku lat przyciągają tutaj tłumy. I faktycznie, kwiaty pojawiają się niemal od razu, już na początku doliny.
Ale trzeba przyznać, że najpiękniejsze i największe połacie krokusów występują zdecydowanie na Polanie Chochołowskiej. Tutaj też robimy sobie dłuższą przerwę na przekąski. A jest na bogato, bo ja zrobiłam Brownie, a Monika blok czekoladowy. Do tego kabanosy, żelki i oscypki. Także jest na burżuja 😅
W między czasie dochodzimy jeszcze z pomocą mapy, który ze szczytów to Grześ, a który Rakoń. W końcu fajnie wiedzieć jak wygląda szczyt, na który się wybieramy, prawda?
Muszę przyznać, że zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie tak się zachwycają krokusami. Pięknie to wygląda. Z radością obserwuję też, że nie ma w zasadzie żadnych przypadków niszczenia kwiatów. W ciągu tych dwóch godzin trafia się tylko jedna czarna owca, ale na szczęście w kluczowych miejscach są wolontariusze Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Także tak to można krokusy oglądać 😉
Jest tak pięknie i ciepło, że aż mamy pokusę zostać w dolinie. Ale potem jednak przychodzi myśl o Gruzji i jak jeden mąż zakładamy plecaki i ruszamy dalej. Forma i praktyka sama się nie zrobi.
Grześ zimą zdobywamy jest tą samą drogą, co latem, czyli rozpoczyna się tuż przy schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Niemal od razu pojawiają się niewielkie fragmenty śniegu. Do tego szlak miejscami zamienia się w rwący potok i trzeba kombinować z przechodzeniem bokiem, jeśli chce się mieć suche buty. Trzeba też uważać , bo miejscami śnieg jest podtopiony od spodu i zarywa się pod naszym ciężarem.
Tuż za miejscem, gdzie żółty szlak łączy się z niebieskim, zakładamy raki. Robi się stromiej, a buty ślizgają się na śniegu. Jesteśmy prawie jedyni, którzy mają raki, część osób ma raczki, a reszta liczy na przyczepność swoich butów, często adidasów. Ci ostatni mają miejscami dość duży problem i kilkakrotnie lądują na kolanach lub czterech literach. Na szczęście teren jest bezpieczny i prócz siniaka raczej nic im nie grozi. Dlatego Grześ zimą jest stosunkowo bezpiecznym szczytem. Ale ile się umordują, to ich 😉
Grześ zimą zachwyca!
Na szczycie Grzesia (1653 m n.p.m.) meldujemy się kilka minut przed godziną 13. Nie mogę przestać się zachwycać widokami. Ośnieżone Tatry oświetlone promieniami słońca są niesamowicie piękne. Przed nami dumnie stoi Rakoń i Wołowiec. A tuż poniżej szczytu niewielka grupa z gitarą śpiewa piosenki turystyczne.
Taki klimat to ja rozumiem! Aż chce się iść dalej na Rakoń.
Kierunek Rakoń
Szlak na Rakoń jest już zdecydowanie mniej oblegany, bo większość osób decyduje się wrócić po swoich śladach do schroniska. Grześ zimą okazuje się ich szczytem możliwości. Cały czas widzimy przed sobą szczyt Rakonia, ale trzeba przyznać, że zdaje się być daleko.
Szlak jest prosty, ale prowadzi grzbietem i cały czas a to opada, a to wznosi się. Z każdym kolejnym krokiem plecak zaczyna bardziej ciążyć, a gdzieś z tyłu głowy jest myśl, że przed nami jeszcze 3-4 godziny zejścia.
Rakoń (1879 m n.p.m.) zdobywamy równo o godzinie 15. Także zajmuje nam to trochę więcej czasu niż przewidują czasówki. Schodzimy jeszcze do Przełęczy pod Wołowcem (1862 m n.p.m.) i tutaj rozbijamy obóz. We trójkę zostajemy tutaj, a Michał oddaje nam plecak i na lekko, tylko z czekanem w ręku, idzie jeszcze zdobyć Wołowiec (2064 m n.p.m.).
Gdzieś tam w głębi troszkę żałuję, ego mówi, że przecież dałabyś radę też tam wejść. Owszem, ale mamy jeszcze kawał drogi do pokonania. Poza tym fajnie by było móc jeszcze gdzieś pójść w ciągu dwóch najbliższych dni, a nie zdychać w namiocie po pierwszym dniu.
Ostatnim, w sumie najważniejszym, argumentem, jest to, że patrząc na Wołowiec nie czuję się pewnie. To moja druga wycieczka w rakach, a pierwsza z czekanem. Na zimowym kursie turystyki wysokogórskiej niby ćwiczyliśmy hamowanie czekanem, ale szło mi to średnio. I nie mam przekonania, że w razie potrzeby potrafiłabym to zrobić szybko i efektywnie.
A co jak co, ale bezpieczeństwo w górach jest dla mnie najważniejsze. Szczyty mogą poczekać.
Michał obraca w te i z powrotem w 32 minuty. (Tak, liczyłam. Robiliśmy nawet zakłady ;))
Ćwiczymy hamowanie czekanem
W czasie, gdy czekaliśmy na Michała, trochę się posililiśmy, poobserwowaliśmy, jak Rakoń przyjmuje na swój szczyt kolejnych turystów, a potem oceniliśmy zielony szlak zejściowy. Wariant zimowy prowadzi stromo, prosto w dół, ze względu na nawisy po obu stronach grzbietu. Pierwsze kilka metrów jest niemal pionowe. Oceniamy stok pod kątem lawinowym, ale wydaje się być bezpiecznie, jeśli tylko nie obciążymy nadmiernie nawisów na grani.
Większość osób, która podchodzi i patrzy na początek szlaku, rezygnuje i wybiera inny szlak zejściowy. Na zejście decydują się osoby wyposażone w raki i czekan oraz nieliczne osoby w raczkach. Ja bez czekana bym się nie odważyła.
Chcemy potrenować jeszcze hamowanie czekanem, a to wydaje się być wręcz idealna sytuacja. Miękki śnieg, stromo i przede wszystkim nie będzie trzeba podchodzić do góry 😉
Zakładamy więc kaski i spodnie wodoodporne. Z lenistwa nie zakładam stuptutów i liczę, że wierzchnie spodnie zabezpieczą buty przed wysypywaniem się śniegu. Zdejmujemy raki, bo dupozjazd z nimi byłby niebezpieczny. Czekan w dłoń i do przodu.
Ja zjeżdżam jako trzecia. Gdy siadam na krawędzi i widzę przed sobą te kilka metrów pionu, to czuję, że odwaga trochę mnie opuszcza. A co, jeśli nie będę potrafiła wyhamować? Patrzę na czekan i upewniam się, że mam założoną pętlę nadgarstkową, aby gdzieś po drodze go nie zgubić. Przygotowuję się na dużą prędkość, przynajmniej na początku.
Raz. Dwa. Trzy. Jedziesz…
Zsuwam się po śniegu jeszcze szybciej niż myślałam. Na szczęście zaraz nachylenie trochę się zmniejsza i tarcie ciuchów oraz plecaka wytraca trochę prędkości. Patrzę, że reszta wyhamowała i czeka na nas, aby razem minąć się z innymi ludźmi. Przewracam się więc na brzuch i wciskam czekan w śnieg. Przejeżdżam jeszcze kilka metrów, a potem zastygam w bezruchu.
Już? Tak szybko? Tak łatwo?
Mijamy się bezpiecznie z turystami i zaczynamy dalszy zjazd. Tym razem jadę druga. Pozwalam się sobie rozpędzić jeszcze bardziej. Gdy widzę, że powoli zbliżam się do kolejnych wchodzących turystów, zaczynam hamować, aby zachować bezpieczną odległość.
Tym razem zajmuje mi to więcej czasu i naprawdę ciężko jest się zupełnie zatrzymać. Cały czas jednak mam kontrolę nad tym co robię oraz nad prędkością. W końcu udaje mi wbić nogi i zatrzymać zupełnie w miejscu. Patrzę jeszcze do góry na Monikę i krzyczę żeby nie wjechała mi w głowę, bo ciężko tu do zera wyhamować i żeby wzięła na to poprawkę.
Zderzenie
Zaczynamy gadać z jednym z schodzących turystów. Pan nie ma zimowego sprzętu, więc próbuje zamiast niego używać kijka. Jednak efekt jest bardzo marny. Przyznaje, że żałuje, że nie wziął czekana.
A potem nagle słyszę krzyk. Odwracam się, ale zanim mogę ogarnąć co się dzieje, wpada na mnie Monika. Od razu zaczynam się szybko zsuwać w dół. Przetaczam się i wciskam czekan jak najmocniej w śnieg. Wiem, że tym razem mam mało miejsca na hamowanie, bo kawałek poniżej mnie jest towarzyszka pana od kijka oraz wystający kawałek skały.
Gdy już się zatrzymuję, biorę głęboki wdech, aby trochę uspokoić adrenalinę krążącą w żyłach. Wypluwam śnieg z ust. Krzyczę: Monia, przecież prosiłam, nie wjedź mi w łeb!
Wszyscy zaczynamy się śmiać.
Tym razem przesuwam się kilkanaście metrów w lewo i aż do samej podstawy zbocza, mam wolny tor. No to hej.
Za dwie minuty i jedno międzyhamowanie później jestem już na dole. Śmieję się sama do siebie z radości. Staram się ignorować buty pełne śniegu. Śniegu, który roztapia się, moczy buty od środka i mrozi stopy. Cóż, za głupotę i lenistwo się płaci. Nie chciało się założyć stuptutów, to teraz masz przemoczone buty. Twoja wina.
Za chwilę wszyscy jesteśmy już na dole. Humory zdecydowanie dopisują. Odcinek, który normalnie zająłby nam pewnie z 45 minut, zrobiliśmy w pięć.
Moje ego zostało bardzo podbudowane i zaczynam wierzyć, że w poniedziałek możemy sobie pozwolić na jakiś bardziej ambitny cel wycieczki.
Patrzymy na grzbiet, na którym jeszcze przed momentem byliśmy. Wołowiec i Rakoń wydają się być teraz tak daleko…
Do schroniska mamy jeszcze godzinę zejścia. Jednak mija nam ona bardzo szybko, bo szlak cały czas prowadzi a to przez las, a to przez odkryty teren. Nabieramy sobie też wody, bo nasze zapasy kończą się.
Po krótkiej naradzie postanawiamy zjeść kolację w schronisku. Przed jedzeniem wyciskam jeszcze wodę ze skarpetek, aby zwiększyć szanse na wyschnięcie butów do końca wyjazdu 😉
Do środka schroniska wejść nie można, więc jemy na stołach na zewnątrz. Dania otrzymujemy w plastikowych, jednorazowych opakowaniach. Na naszym stole królują placki zbójnickie (32 zł) i zupy (14 zł). A na deser oczywiście szarlotka polana jagodami (14 zł).
Po takim jedzonku ciężko jest nam się zebrać. A do samochodu jeszcze 1,5 godziny drogi…
Na szczęście o tej porze w Dolinie Chochołowskiej jest już niemal pusto. Patrzymy na południe. Grześ i Rakoń oświetlone są ostatnimi promieniami słońca. Jest naprawdę magicznie.
Przy samochodzie jesteśmy tuż przed 20:00. Cała wycieczka, razem z przerwami, trwała 11 godzin. Ostatnie kilometry prowadzące przez dolinę są już naprawdę ciężkie. Niewyspanie i kilometry dają się we znaki.
Grześ zimą, a także Rakoń to jedne z najłatwiejszych szczytów, które można zdobyć w warunkach zimowych w Tatrach.
Szlak nie jest stromy, więc przy sprzyjających warunkach można go przejść na upartego nawet bez sprzętu zimowego. Chociaż zdecydowanie tego nie polecam, bo to najprostsza droga do kłopotów. Nawet Grześ zimą może być niebezpieczny.
My mamy ze sobą raki, czekan oraz kask i do tego całe ABC lawinowe. I wiemy jak tego użyć. W okresach bez śniegu, to zdecydowanie szlak dla całych rodzin. Widokowy, bez dużych przewyższeń, ekspozycji i trudności technicznych. Problemem dla niektórych może być tylko długość szlaku 😉